„Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę”.
Hbr, 13,2
Kilka lat temu usłyszałem o autostopowiczu, który
stał przy drodze z tabliczką z napisem „Gdziekolwiek, dokądkolwiek”.
Wyobrażałem sobie, jak może wyglądać taka przygoda. Nie pozostawało mi do
wyboru nic innego, jak spakować mój marynarski worek i ruszyć po przygody.
Takim sposobem na sześć dni stałem się autostopowym bitnikiem.
Dzień pierwszy – 18 kwietnia 2014 r.
Wystartowałem z Zielonej Góry o godz. 12.00.
Ustawiłem się na wylocie Poznań – Wrocław, nieopodal ul. Sulechowskiej. Miejsce
to powinno być znane każdemu autostopowiczowi z Winnego Grodu. Tabliczkę
„Gdziekolwiek” przygotowałem dzień wcześniej, aby nie tracić czasu na poboczu.
Działanie rekwizytu okazało się wielce skuteczne – wywoływało uśmiech na twarzy
kierowców. Pierwszą osobą, która zaoferowała mi podwózkę, był Dawid, żołnierz.
Jechał do Głubczyc na Opolszczyźnie. W jednej chwili przypomniałem sobie, że
nieopodal Głubczyc mieszka moja znajoma – Natalia. Błyskawicznie chwyciłem za
telefon, aby wprosić się do niej na kawę.
Jazda przebiegała bezproblemowo. Nastąpiła przesiadka i
przechwycił mnie kolejny kierowca. W czasie jazdy dużo rozmawialiśmy, szczególnie
o dziewczynie do której zmierzałem. Traf chciał, że wspólnie zajechaliśmy pod
dom Natalii, a mi dane było być pasażerem ojca owej niewiasty. Tu rada dla
każdego, kto zamierza odwiedzić kobietę za pośrednictwem autostopu – nie
poruszaj podczas jazdy pewnych tematów. Nie możesz wykluczyć, czy nie jedziesz
z członkiem jej rodziny...
Na miejscu zostałem ugoszczony kapitalnie. Oprowadzono
mnie po okolicy. Szczególnie ciekawa była przejażdżka do czeskiego miasteczka
Krnov. Warto wspomnieć, że ten rejon znany jest z bardzo dobrych gleb. Skutkuje
to uprawą buraków cukrowych, kukurydzy oraz rzepaku.
Dzień drugi – 19 kwietnia
Nazajutrz
po śniadaniu, które stanowiła owsianka (uwielbiam tę potrawę), wyruszyłem w
dalszą drogę. Znajdowałem się niedaleko od Czech, stąd też pomysł, aby stopować
do tego państwa. Musiałem dopisać kolejną tabliczkę – „Anywhere”. Bardzo szybko
znalazłem się u naszych południowych sąsiadów. Kierowałem się do Ostrawy.
Morawy przywitały mnie zielenią wschodzących zbóż oraz pagórkami i
wzniesieniami. Na tych wzniesieniach rozlegają się winnice. Niektóre są
znacznych rozmiarów, inne mniejszych. Przy każdej z mniejszych znajdują się
szopy, które najprawdopodobniej spełniają funkcję składzików na narzędzia.
Wysiadłem na stacji przy trasie do Ostrawy. Na parkingu
pytałem kierowców o cel ich podróży, chcąc wybrać jakikolwiek. Tak trafiłem na
Andrzeja. Wraz z nim minąłem jezioro Nove Mlyny. Po wschodniej stronie
ujrzeliśmy wysokie na 556 metrów wzniesienie Devin (niektóre źródła podają wysokość
554 metry). Spotykane są tu również liczne skały krasowe. Z Andrzejem
dojechałem do domu, w którym mieszka jego żona – Kasia. Kasia ugościła mnie
żurem, kawą oraz piwem. Rozmawialiśmy przede wszystkim o ciekawych obiektach
miasta, w którym dane mi było w tym momencie być. A nie byłem byle gdzie!
Dojechałem wszakże do… Wiednia!
Schonbrunn |
Wiedeń – stolica Austrii, a dawniej Cesarstwa
Austro-Węgierskiego. Dawne centrum europejskiej kultury. Miasto kompozytorów,
sztuki i Habsburgów. Wielu moich znajomych chciało tutaj dotrzeć, po dziś dzień
zastanawiam się – po co?
Wielkie miasto zawsze jest przeciwnikiem autostopowicza. Dysponowałem jak zwykle bardzo niewielkim kapitałem pieniężnym. Pamiętając Paryż, postanowiłem przemieszczać się piechotą i nie korzystać ze środków komunikacji miejskiej. Pierwszym i najważniejszym punktem oglądania miasta był Schonbrunn. Robiący oszałamiające wrażenie pałac lśnił lekko w popołudniowym słońcu. Noszenie ciężkiej torby marynarskiej niekiedy doprowadzało mnie do obłędu, jednakże blask budowli ożywiał mój zapał do dalszego wędrowania. Długo włóczyłem się po ogrodach przypałacowych. Pamiętałem ze szkoły, są to ogrody w stylu francuskim, charakteryzujące się geometrycznie przyciętymi roślinami, symetrią oraz swego rodzaju labiryntem. Z łatwością rozpoznałem również drzewa rosnące symetrycznie wzdłuż alei – buki, lipy, kasztanowce i wiązy.
Wielkie miasto zawsze jest przeciwnikiem autostopowicza. Dysponowałem jak zwykle bardzo niewielkim kapitałem pieniężnym. Pamiętając Paryż, postanowiłem przemieszczać się piechotą i nie korzystać ze środków komunikacji miejskiej. Pierwszym i najważniejszym punktem oglądania miasta był Schonbrunn. Robiący oszałamiające wrażenie pałac lśnił lekko w popołudniowym słońcu. Noszenie ciężkiej torby marynarskiej niekiedy doprowadzało mnie do obłędu, jednakże blask budowli ożywiał mój zapał do dalszego wędrowania. Długo włóczyłem się po ogrodach przypałacowych. Pamiętałem ze szkoły, są to ogrody w stylu francuskim, charakteryzujące się geometrycznie przyciętymi roślinami, symetrią oraz swego rodzaju labiryntem. Z łatwością rozpoznałem również drzewa rosnące symetrycznie wzdłuż alei – buki, lipy, kasztanowce i wiązy.
Po zrobieniu zdjęć skierowałem się do dworca kolejowego
Westbahnhof w celu wysłania pocztówek. Nie omieszkałem skorzystać z kodu 2FABE.
Gdy wykonywałem te czynności, dzień oddał pole nocy i musiałem poszukać
noclegu. Rozglądałem się wokół dworca i znalazłem dogodne miejsce. Był to
niewielki parking, którego sklepienie podtrzymywały filary. Rozłożyłem karimatę
i śpiwór, noc była ciepła i nie musiałem używać folii ratunkowej. Co jakiś czas
mój spokój zakłócały przejeżdżające samochody lub przechodnie. Na szczęście nie
zostałem ani razu zaczepiony. Podejrzewam, że wzięto mnie za bezdomnego.
Dzień trzeci – 20 kwietnia
Obudziłem
się ok. 5.45. Zebrałem osprzęt noclegowy i poszedłem na Westbahnhof, aby nabrać
ciepła. Przebywałem tam do 6.45. Będąc w Wiedniu, trzeba było coś jeszcze
zobaczyć. Udałem się do katedry św. Szczepana (lub jak niektóre źródła podają
Stefana). Następnie postanowiłem wymienić walutę. Nie dokonałem tego ze względu
na astronomiczne ceny w kantorach. Jeżeli jedziecie za granicę, koniecznie
wymieńcie złotówki w swoim mieście, ewentualnie przy granicy.
Będąc w Wiedniu, należało zjeść coś słodkiego. Wysoka
temperatura zachęciła mnie do lodów. Wypatrzyłem sobie niezbyt urokliwą ale
tanią budkę na uboczu. Stamtąd skierowałem się nad Dunaj, którego… nie
zobaczyłem. Wędrowałem pieszo wiele kilometrów przez miasto, a rzeki nie było
widać. W końcu doszedłem do rozwidlenia dróg, gdzie zobaczyłem znak prowadzący
do autostrady na Budapeszt. Ustawiłem się z tabliczką „Anywhere” i stopowałem
na wschód. Była to tragiczna decyzja. Gdybym przekroczył trudną do przejścia
„dwupasmówkę”, miałbym 50 metrów do rzeki ukrytej za wałem.
Podsumowując Wiedeń – nie znalazłem tam niczego, co
mnie jako włóczykija mogłoby zaciekawić. Miasto wielkie, wszędzie daleko, o
cenach nawet nie chcę wspominać. Ludzie chłodni, niezbyt uprzejmi. Ponure
twarze wiedeńczyków do dziś mam w pamięci. Wiedziałem, że się rozczaruję, ale skoro
już trafił mi się transport do tego miasta, warto było zobaczyć coś nowego.
Kolejna pozycja na mojej mapie może być odznaczona.
Kierowałem się na południe, myśląc o Słowenii.
Nieprawdopodobne opowieści o pięknie tego kraju skłoniły mnie do chęci odwiedzenia
pierwszego państwa, które odłączyło się od Jugosławii. Po obejrzeniu jednej z
metropolii marzyło mi się oglądanie mniejszego miasta, dlatego poprosiłem
kierowcę, który jechał do Słowenii, aby zostawił mnie w Mariborze. To była
najtrafniejsza decyzja w całej podróży.
Przywitałem Słowenię o godz. 13.38. Godzinę później
stałem na moście w Mariborze. Rzeka Drawa, którą nienawidziłem wcześniej jako
ostatni punkt podróży w kierunku Sarajewa wiosną 2013, teraz stała się
uprzejma. Spoglądałem na piękno przyrody i wspaniałe budynki. Pomarańczowe
dachówki kryjące jasne budynki. Lesiste wzgórza, których szczyty były
przysłonięte chmurami.
Na moście spotkałem barmankę Natalję (nazwaną później
„Angel”). Właśnie zmierzała do pracy i nie mogła oprowadzić mnie po mieście,
ale obiecała mi kawę. Poszedłem z nią do baru o nazwiC. Opowiedziała mi
nieco o mieście. Moja historia zachwyciła ją do tego stopnia, że postanowiła
poratować mnie noclegiem. Zostawiłem zatem mój ciężki bagaż, aby udać się na
przechadzkę po mieście i okolicy.
Na północ od miasta mieszczą się dwa ciekawe obiekty.
Piramida i Kalwaria. Piramidą określa się wzniesienie z kaplicą. Widok na
Maribor z wysokości zapierał dech w piersiach. Ponad godzinę przebywałem na
górze nie myśląc o powrocie. Czułem się jakbym trafił do raju! Kalwaria mieści
się na zachód od Piramidy. Jest tam niewielki kościół. W czasie mojego
przybycia był zamknięty. Zanim jednak tam dotarłem, pomyliłem drogi i długo
kluczyłem w deszczu i błocie po leśnych bezdrożach. Mimo to cieszyłem się –
byłem szczęśliwy oddychając wolnością.
Wieczorem wróciłem do CLC. Tam czekało na mnie lokalne
piwo. Co ciekawe, nikt tutaj nie spożywa piwa z butelki czy kufla. Najbardziej
popularne są niewielkie pokale. Poznałem też przyjaciela Natalji – Klemena.
Zebrała się też znaczna grupka jego znajomych. Nie mogli opanować zdziwienia w
związku z moim sposobem podróżowania. Szczególnie przypadły im do gustu moje
autostopowe tabliczki, wskazujące kierunek do gdziekolwiek. Słoweńcom tak się
polski autostop spodobał, ze otworzyli na moja cześć butelkę domowego wina,
którego smak jest adekwatny do przebytej trasy. Wieczorem zjadłem kolację w
towarzystwie Natalji i Klemena. Słuchaliśmy też muzyki w ich języku. Dyskusje
trwały długo i skwitowaliśmy je stwierdzeniem, że wszyscy słowiańscy politycy
to kanalie.
Dzień czwarty – 21 kwietnia
Natalja
była tego dnia umówiona, więc przedpołudnie spędziłem z Klemenem. Oprowadził
mnie po mieście i pokazał m.in. pozostałości zabudowań obronnych miasta, liczne
boczne uliczki, gdzie wiele domów wyglądało na zrujnowane, oraz najstarszą
winorośl świata o nazwie Stara Trta. Wypiliśmy kawę siedząc w ogródku kawiarni
umieszczonej na nabrzeżu Lent. Zauważyłem, że większość tubylców pija kawę z
mlekiem. Nie zamierzam komentować tej profanacji.
Pobyt w Mariborze miał trwać do 22 kwietnia, jednak moi
gospodarze mieli już inne plany. Postanowiłem obrać kierunek północny, wrócić
do Polski i dalej włóczyć się bez konkretnego celu. Zostałem podwieziony do
wlotu na autostradę. Po kilku przesiadkach trafiłem do Grazu. Tam pobiłem
rekord w długim autostopowaniu. Nawet mnie, doświadczonemu hitchhikerowi, może
zdarzyć się pomyłka. Miała ona miejsce przy wyborze miejsca do zatrzymywania
kolejnych samochodów. Nie zauważyłem zatoki, poszedłem za daleko od miasta.
Wynik: 150 minut na poboczu.
Stara zasada autostopowa mówi: ,,Zawsze znajdzie się ktoś,
kto udzieli podwózki. Czasami jednak trzeba czekać do kolejnego dnia”. W moim
przypadku nie musiałem aż tak długo czekać. Węgier Ervin pojawił się z pomocą i
jeszcze tego samego dnia mogłem zwiedzać inne miasto, inny kraj.
Do węgierskiego Szombathely przyjechałem późnym
wieczorem. Ervin mieszkał z 15-letnim synem, zdziwienie chłopaka było
olbrzymie, gdy mu się przedstawiłem. Po chwili jednak entuzjazm opadł i
nastolatek powrócił do swojego komputerowego świata. Od gospodarza uzyskałem
nieocenione wskazówki! Dał mi mapę, na której oznaczył miejsca godne
odwiedzenia. Mówimy tu o rekonstrukcji Świątyni Izydy, kościele pw. Świętego
Marcina, kościele franciszkanów oraz o lokalnym targowisku. Miasto ma swoje
korzenie już w starożytności. Zbudowane przez Rzymian na przełomie er znane
było jako Savaria.
Dzień piąty – 22 kwietnia
Przechadzałem się tu i ówdzie po dawnym ośrodku
rzymskim. Gdy tylko rozglądałem się szukając obiektów z mojej mapy,
automatycznie przyciągałem uwagę przechodniów. Nie było to dla mnie niczym
nieprzyjemnym, bowiem ludzie wykazywali się w ten sposób szczególną
uprzejmością. Podchodzili, pytali czego szukam i jak mogą mi pomóc. W taki
sposób po obejrzeniu starówki trafiłem na targowisko. Proszę mi wierzyć,
spotkałem tam to, czego od dawna poszukiwałem.
Targowiska co prawda są podobne w każdej części świata,
lecz każde ma w sobie coś niezwykłego. Zazwyczaj nie odwiedzają ich turyści, a
klienci ukazują prawdziwe oblicze danego miasta. To właśnie w takich miejscach
najłatwiej wybadać, jakie są tradycyjne stroje, żywność i zachowania. Dzięki
wskazówkom Erwina wiedziałem, że w tej świątyni handlu będę mógł zjeść coś, co
nazywało się langosz. Do tej pory nie miałem pojęcia, czym jest ta potrawa.
Langosz to nic innego jak przekąska typu fast-food, składająca się z mąki,
drożdży i potłuczonych ziemniaków. Formowane są tego placki o rozmiarach
średniej wielkości talerza. Następnie wrzuca się je na głęboki olej. Podawane
są ze swego rodzaju sosem na bazie oleju i czosnku.
Po spożyciu langosza rozejrzałem się jeszcze po
targowisku. Kupiłem po butelce piwa i wina. Piwo wypiłem siedząc na wejściu do
jednego z mauzoleów na cmentarzu przy kościele św. Marcina. Wino zaś zostało
schowane do plecaka. Tak oto skolekcjonowałem dwie butelki wina (słoweńskie i
węgierskie), które to zostaną otwarte, gdy Zielona Góra Dragons wygrają ligę.
Wspominałem już w innej relacji, jak działa autostop u
naszych bratanków. W wielu przypadkach za nic w świecie nie udaje się z nimi
porozumieć, także pokazywałem jedynie mapę i miejsce gdzie chcę dojechać.
Najczęściej Madziar wywozi w najkorzystniejsze miejsce do dalszego machania
kciukiem, ja jednak miałem pecha. Wlot do drogi ekspresowej był uczęszczany z
częstotliwością jednego samochodu na pół godziny. Zrobiłem zatem coś, czego nie
pochwalam, co było głupie, ale okazało się jedyną szansą wyjazdu. Stopowałem
przy drodze ekspresowej. Nie wiem, jak to możliwe, ale pewien serbski trucker
zatrzymał się i podwiózł mnie pod węgiersko-słowacką granicę. Po Szombathely kolejnym celem była Zilina, w której
już raz gościłem. Chciałem ponownie odwiedzić Pub XXL. Moja trasa kierowała się
jednak bardziej na północny zachód. Kolejny raz moje plany się zmieniły.
Podróżowałem do gdziekolwiek, nie mogłem zatem odmówić transportu do Brna.
Brno nie było dla mnie rajem. Nie przypuszczałem, że
to aż tak rozległe miasto. Wędrowałem dwie godziny w poszukiwaniu wylotu.
Zuchwale igrałem ze śmiercią idąc przez długi na 512 metrów tunel kryjący trasę
szybkiego ruchu. Zrezygnowałem z możliwości oglądania tego miasta i udałem się
w poszukiwaniu miejsca, gdzie będę mógł wyczekiwać poranka. W nocy dotarłem do
zacisznej dzielnicy, gdzie spędziłem noc. Moje legowisko mieściło się w bramie.
Był tam skład narzędzi budowlanych, skąd oto wziąłem palety służące jako
podesty na rusztowaniu. Ułożyłem na nich karimatę i śpiwór aby odizolować się
od betonu. Zawinąwszy się w folię ratunkową (folia ta nosi nazwę NRC, żartobliwie
określam ją jako Najlepszy Ratunek Człowieka) przetrwałem spokojnie noc.
Dzień szósty – 23 kwietnia
Pobudka nastąpiła o godz. 5.45. W dalszym ciągu nie
miałem najmniejszego pojęcia, jak wydostać się z tego piekła. Pytając o drogę w
kierunku Polski, spotkałem niezmiernie uprzejmego pana. Słyszałem o uprzejmości
Morawian, lecz to, czego zaznałem, przeszło moje oczekiwania. Mężczyzna kupił
mi bilet tramwajowy, następnie w centrum miasta wskazał, gdzie muszę się
kierować. Kupił kolejny bilet i zostawił mi 200 koron jako mecenat mojej
podróży. Dojechałem więc do dzielnicy Reckowice. Zjadłem śniadanie, popiłem
piwem i ruszyłem w dalszą drogę.
W dalszej części podróżowania po czeskiej stronie nie
było już problemów. Trafiłem po drodze do miejscowości Letovice. Na pozór
zwyczajna wieś przy trasie tranzytowej. Odkryłem tam jednak prawdziwe skarby.
Odnalazłem winotekę i piwotekę. Smak jednego z piw, które tam nabyłem,
przekraczał najśmielsze oczekiwania. Istny nektar!
Przekraczając granicę miałem wrażenie wylądowania w
prawdziwym gdziekolwiek. Stare, ledwie stojące budynki, łąki przystrojone
kwieciem, góry, lasy i ja. Niewielu kierowców przemieszczało się tą drogą.
Zrobiłem pieszo wiele kilometrów. W międzyczasie spotkałem Krystiana –
rowerowego podróżnika zmierzającego do Bolonii. Bardzo zdziwił mnie ten
osobnik. Do dziś zachodzę sobie w głowę, jak to możliwe, aby komuś chciało się
jechać tyle kilometrów jednośladem napędzanym własnymi mięśniami. Uwierzcie,
ten rower był porównywalnej wagi do mojego plecaka, a ciężar to olbrzymi.
Mniej więcej o godz. 14.00 podwoził mnie pewien
starszy pan. On również w młodości stopował. Co ciekawe, również jeździł
głównie w pojedynkę. Wysnuliśmy wspólną pointę odnoszącą się do samotnego
podróżowania. Brzmiała ona mniej więcej tak: „Przed jazdą to każdy jest cwany.
Istnieje mnóstwo śmiałków gdy planujesz podróż, ale gdy trzeba spakować plecak,
to wszyscy peniają (tak, użyto dokładnie tego słowa) i wyjeżdżasz sam”.
W dalszej części podróży nie wydarzyło się nic
wartego opisania. Spokojnie zmierzałem do Zielonej Góry. Wieczorem byłem już w
domu.
EXODOS
Ze słońcem zaglądającym do kabiny dryfowałem pomiędzy słupkami hektometrowymi. Wracałem już do domu słysząc w uszach „Homecomming” Green Daya. Wiedziałem, że ta podróż była szczególna. Dokonałem czegoś, o czym ze szczególną dumą mogę opowiadać znajomym. Będę miał co opowiadać młodszym. Dołączyłem do grona nieprzystępnych i rzadko widzianych podróżników do gdziekolwiek. Zrobiłem kolejny krok w przód w mojej wędrówce. Podczas podróży przekroczyłem liczbę 10 000 kilometrów pokonanych autostopem. Nabyłem sporo doświadczenia, które zamierzam właściwie wykorzystać podczas dalszych wypraw, które z tego miejsca obiecuję.
Ze słońcem zaglądającym do kabiny dryfowałem pomiędzy słupkami hektometrowymi. Wracałem już do domu słysząc w uszach „Homecomming” Green Daya. Wiedziałem, że ta podróż była szczególna. Dokonałem czegoś, o czym ze szczególną dumą mogę opowiadać znajomym. Będę miał co opowiadać młodszym. Dołączyłem do grona nieprzystępnych i rzadko widzianych podróżników do gdziekolwiek. Zrobiłem kolejny krok w przód w mojej wędrówce. Podczas podróży przekroczyłem liczbę 10 000 kilometrów pokonanych autostopem. Nabyłem sporo doświadczenia, które zamierzam właściwie wykorzystać podczas dalszych wypraw, które z tego miejsca obiecuję.
W LICZBACH:
6 - dni podróży.
8 – możecie mi nie wierzyć, ale takie właśnie jest ostateczne saldo mojej podróży. Straciłem podczas jazdy tylko osiem złotych.
ok. 1925 – kilometry przejechane autostopem.
10 000 – przekroczona liczba kilometrów pokonanych łącznie autostopem.
6 - dni podróży.
8 – możecie mi nie wierzyć, ale takie właśnie jest ostateczne saldo mojej podróży. Straciłem podczas jazdy tylko osiem złotych.
ok. 1925 – kilometry przejechane autostopem.
10 000 – przekroczona liczba kilometrów pokonanych łącznie autostopem.
KOREKTA: Doktor
Relacja jak zwykle świetna! Podoba mi się Twój sposób podróżowania ;)
OdpowiedzUsuńA co do miast to mam taki sam stosunek. Są takie miasta, które trzeba odwiedzić, jak Wiedeń czy Paryż, ale sto razy bardziej wolę łono natury :)
zainspirowałeś mnie, kiedyś też tak zrobię. bardzo podoba mi się, że we wstępie był cytat z Biblii a tuż obok odniesienie do beat generation
OdpowiedzUsuńI to sie nazywa prawdziewie tanie podrozowanie! Jestem pod wrazeniem.
OdpowiedzUsuńOby tak dalej!
28 year old Accountant III Randall Jesteco, hailing from Gimli enjoys watching movies like Downhill and Blacksmithing. Took a trip to Monastery of Batalha and Environs and drives a Alfa Romeo 6C 1750 Supercharged Gran Sport Spider. opis
OdpowiedzUsuń