W nieodległej przeszłości, miał miejsce dzień, w którym
usłyszałem piosenkę z prologu. Nie czekając długo, odpaliłem przeglądarkę aby
zdobyć informacje nt. tytułowego mostu. Okazało się, że chodziło o Most Rzymski
w Sarajewie. Na tymże moście zabito arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Od tego
miejsca rozpoczęła się I wojna światowa. Pomyślałem sobie wtedy „Kiedyś tam
pojadę, zobaczę ten most.”. Tak oto zrodziła się idea wyprawy do Bośni i
Hercegowiny.
Wyruszyliśmy 27 marca. Do szkoły, zamiast plecaka z
podręcznikami, zabrałem wielki tobół podróżniczy, który pozostawiłem w szatni.
Gdy zabrzmiał ostatni dzwonek tego zimnego dnia, ruszyłem z plecakiem zgarnąć
Bronisława z jego uczelni. Tam lekkie rozczarowanie- mój kompan nie dostał
obiecanego śpiwora. Zmuszeni jesteśmy do podjęcia przechadzki po mieście.
Zachodzimy do sklepu ze sprzętami do survivalu. Elegancki śpiwór, który
wytrzymuje temperatury do -10C.
Myślę sobie- pięknie. Teraz to Michał sobie będzie kimał jak król a ja będę się
z zimna zwijał jak w maju 2012, kiedy to spałem pod gołym niebem na
Podkarpaciu.
Startujemy z wylotu za CRS’em. Długo nie czekamy. Naszym
pierwszym kierowcą jest Arek. Celem pierwszego dnia był Wrocław i nocleg u
Marcina. Arek jechał 40 km
za Wrocław, zatem- jak nie skorzystać z takiej okazji? Omijamy to miasto i
dzięki magicznemu wynalazkowi jakim niewątpliwie jest CB Radio mamy kolejną
podwózkę. Dojeżdżamy do pompy gdzieś za Opolem. W tym miejscu kończą się nasze
wojaże tego dnia.
Szukamy miejsca do rozbicia namiotu. Nie byłem zachwycony
tym pomysłem, temperatura z pewnością była poniżej zera. Na szczęście uprzejmy
pracownik stacji paliw, znalazł dla nas ciepły kąt… w rzadko używanej damskiej
toalecie dla pań prowadzących ciężarówki. Ogrzewanie podłogowe, ciepło, na
głowę nie pada, brak nieprzyjemnych zapachów, porządek i obszerny korytarzyk to
raj dla włóczykija. Tutaj urządzamy sobie kwaterę główną…
Zostaliśmy uprzedzeni, że chłopaki startują skoro świt,
toteż obudziliśmy się o 3.30. Niepotrzebnie- zaczęli ruszać po 7. Udaję nam się
spotkać kierowcę z Węgier. Wracał do Gyoru, ale nie chciał zabrać dwóch
pasażerów na gapę, ze względu na napięte relacje słowacko-węgierskie i obawę
przed tamtejszą policją. W końcu zaczepiamy kierowcę, który jedzie w okolice
Gliwic. Wysadza nas na parkingu przed gliwickimi bramkami. Stamtąd po ponad
godzinie zgarnia nas Rafał- z nim do Cieszyna. Rafał udzielił nam wielu
informacji o jego docelowym mieście. Tu uwaga- warto zajechać do Cieszyna na
Święto Trzech Braci- jest to wielki festiwal, mający miejsce w czerwcu.
W Cieszynie, kolejny ratunek niesie nam CB. Szybko
przygarnia nas Mirek. Jedziemy z nim do BRATYSŁAWY! Jednak wcześniej zahaczamy
o Zilinę. Tam też musi załadować towar do busa. Staramy się jakoś pomóc w tej
czynności. Do Bratysławy docieramy ok. godz. 16.30 Chcemy łapać coś dalej ale
niestety miejsce jest tragiczne. Następnie idziemy do centrum handlowego aby
nabrać trochę ciepła. Małe zakupy i szukamy noclegu. Gdzie? Za wiaduktem przy
autostradzie! Tam jest nasze królestwo na jedną noc. Zamkiem warownym staje się
namiot. Czerwonym dywanem folia ratunkowa, którą dostaliśmy jako gratis do
śpiwora.
Sezon namiotowy czas rozpocząć! |
Dzień kolejny, czyli już trzeci rozpoczął się od zwijania
namiotu, tabaki i wielkiej narady. Około godz. 10.30 podjęliśmy decyzję o
rozdzieleniu się. Dlaczego? Bronek twierdził, że nasze tempo jest za szybkie i
niczego po drodze nie oglądamy- nie tak powinna wyglądać włóczęga. Ja natomiast
chciałem jak najprędzej dotrzeć do Sarajewa. W każdym z wypadków, jedna ze
stron była by poszkodowana, zatem rozdzielenie się było jedynym kompromisem.
Jak się później okazało- nie najgorszym.
Łapanie autostopu w Bratysławie było trudne, dlatego też
dopiero po ponad godzinie udaje mi się trafić na stację paliw przy wylocie.
Zanim jednak tam się znajdę, muszę przekroczyć autostradę z przegrodą-
murowanymi ścianami wys. ok. 1,2m. Nie była to dostatecznie wymagająca
przeszkoda.
Na stacji nastąpiła trochę zabawna sytuacja. Mając atlas w
ręce pytam kierowcę o podwózkę. Wtem z auta wyskakuje harcerz, krzycząc: „Haha!
Nastempni stoperz!” Okazało się, że mój szofer miał na pokładzie dwóch
autostopowiczów, z czego jeden właśnie wysiadł a drugi jechał do Bułgarii.
Nastąpiła tylko drobna zamiana i jestem już w drodze na Gyor.
Sam Gyor, byłby trudnym miejscem do dalszej wędrówki, zatem
proszę o wysiadkę, na najbliższej pompie. A jest to niemała stacja. Widziałem
tam tablice z Irlandii, Serbii a nawet Cypru. Tam też spotykam Gabora. Gabor,
jechał do Pecs, na południu kraju- idealny transport w stronę Bośni!
Zainstalowałem się w samochodzie i jazda. Gabor to Węgier, mieszkający w
Niemczech. Gdy dowiedział się o mojej narodowości, bardzo się ucieszył, od
tamtego momentu, jego auto było bardziej radosne. Mimo trudnej komunikacji- ja
nie znałem niemieckiego, kierowca angielskiego, kontakt jest możliwy. Pokazywał
mi zdjęcia swojego motocykla. Kiedyś startował w kilku wyścigach MotoGP, lecz
jego wysoki wzrost był skutecznym utrudnieniem na drodze do udanej kariery.
Podczas tego odcinka mojej włóczęgi, pierwszy raz
przekonałem się o prawdzie powiedzenia: „Polak, Węgier, dwa bratanki…”. Przy
trasie Budapeszt- Pecs, znajdujemy bardzo starą restaurację, gdzie Węgier
stawia mi obiad. Był to wielki talerz mięsa wieprzowego, z dodatkiem boczku
oraz ziemniaków. Wszystko posypane zmielonym czosnkiem i ostrą papryką. Tłuste,
smaczne i dużo- tak Gabor podsumował typową węgierską strawę. Dostaję też do
skosztowania kieliszek tradycyjnego węgierskiego schnappsa.
Jadąc w dalszą drogę podziwiam krajobrazy. Nie różnią się
wiele od polskich. Z tym, że tutaj, wiosna przychodzi miesiąc wcześniej, a
jesień odchodzi miesiąc później. Dużo pól uprawnych, na których pojawiają się
świeżo wyrastające zboża. Autostrady, których jest więcej niż w Polsce, są w
znacznie lepszym stanie. Niestety, kierowcy skarżą się na astronomicznie
wysokie mandaty- najniższa stawka to 100€.
Wieczorem dojeżdżamy do Pecs. I tu się pojawia rozkmina- gdzie spędzić noc? Oglądając kiedyś program pt. „Wojaże szalonego Anglika”, postanowiłem spróbować tego, co proste, ludzkie i często skuteczne. Interakcji z miejscową ludnością. Postanowiłem popytać o stacje paliw, dworce kolejowe lub autobusowe, lub klasycznie- klatki schodowe bez domofonu. Dla wielu hardcore- dla mnie zupełnie normalny, miejski survival.
Takim sposobem, pierwszymi ludźmi, których zagadałem byli Francuzka Philippine i Portugalczyk Nuno. Szczęście chciało, że zaprosili mnie do ich akademika. Wielu studentów wyjechało na przerwę świąteczną i jest kilka wolnych łóżek. Nic lepszego nie mogło spotkać mnie w tym momencie!
Kieliszek tokaju, w Arpada kraju |
Nuno okazał się pierwszorzędnym gospodarzem. Proponuje posiłek(jednak po sznyclu zjedzonym z Gaborem nie mam nań siły) oraz piwko. Prysznic, pranie- wiadomo, podczas takiego tripu trzeba korzystać z takich okazji kiedy tylko się da. Mała impreza ze studentami by następnego dnia ruszyć wrócić na szlak. Już tylko 60km do granicy z Chorwacją!
Obudziłem się stosunkowo wcześnie, zupełnie niepotrzebnie. Zauważając piękno Pecsu, postanowiłem zostać tu na śniadanie. Nie mogło nim być nic innego niż… GULASZ! Szukam odpowiedniego miejsca do spożycia tego posiłku. Niestety, mamy sobotę, wszystkie lokale czynne najwcześniej od godz. 9. W tym czasie uzupełniałem dziennik. Następnie, należało wymienić 3€ na forinty- w Magyarorszagu, nie wszędzie akceptują euro.
Gdy znalazłem restaurację(której zresztą adres umieszczę w dziale ‘Dla podróżników’) po cenie 700ft. dostałem miskę przesmacznego zupy, z olbrzymią ilością mięsa. Ta potrawa w niczym nie przypominała dania, które my nazywamy gulaszem. Tak oto w pełni świadomy sprawności umysłu, mam prawo wykreślić jedno marzenie z listy.
Posiliwszy się, ruszyłem na poszukiwania transportu. Na ulicy udaje mi się znaleźć banknot 2000ft. Głupi ma zawsze szczęście.:) Najpierw akademik, teraz banknot o wartości ok. 7€, jest to niemały bonus dla włóczykija. Na wylot trzeba się dostać autobusem. Pomaga mi w tym Mate, objaśnia mi, gdzie muszę wysiąść.
Było po godz. 11 kiedy to dotarłem do granicy z Chorwacją.
Jeżeli jedziesz z Węgrem, a nie potraficie się komunikować(wiadomo jaki jest
ten ich język), pokaż miejsce na mapie i nic nie mów. Po prostu mu zaufaj. Na
pewno zawiezie do najlepszego miejsca do łapania stopa w dalszą trasę.
Dojechałem aż do granicy węgiersko- chorwackiej w Dravasabolcs’u. Tutaj bez
problemów przepuszczają mnie pogranicznicy węgierscy. Niestety, Chorwaci nie
byli już tak przychylni.
Przekraczając rzekę Dravę, chorwacka kontrola graniczna
okazała się piekłem. Początkowo normalne pytania. Skąd, dokąd, po co? Wszystko
szło dobrze, dopóki nie zostałem zapytany o pieniądze. Miałem przy sobie 30€.
Do przekroczenia granicy wymagane jest zabezpieczenie finansowe- 100€. Sorry,
you must go back. To prawo nie jest często wykorzystywane, ale widocznie
chcieli się do czegoś doczepić. I znaleźli. Jeden z policjantów tam będących,
zapytał mnie o to, co chcę zobaczyć w Sarajewie. Odpowiedziałem- Rzymski Most.
Pytałem, czy coś można jeszcze zrobić. I że smutnym jest fakt przejechania
połowy Europy aby nie zobaczyć celu wyprawy. Chorwat odrzekł smutnym głosem: „I
know, but she…” i subtelnie wskazał na ponadprzeciętnie nieludzką oficerkę
policji.
Drava- niestety dalej już się nie dało... |
Smutny i rozczarowany wracałem przez most na Dravie.
Postanowiłem zrezygnować z Bośni- była jeszcze okrężna droga, przez Serbię.
Jako, że zostało mi trochę czasu i pieniędzy na szwędaczkę, postanowiłem
zakotwiczyć na trochę na Węgrzech.
Wróciłem do Pecs. Postanowiłem obejrzeć to miasto również w
dzień- poprzedniego dnia widziałem je tylko nocą. Kilka fotek, oczywiście
obowiązkiem było podpisać się w jakimś specyficznym miejscu.
Znów zacząłem szukać noclegu- mój wcześniejszy gospodarz
pojechał do Wiednia. Znów metoda ‘na szalonego Anglika’. Tym razem udaję mi się
zaczepić Petrę. Wraz z nią i jej przyjaciółmi, poszedłem wieczorem do baru. W
tym barze rzuciły się w oczy specyficzne meble wykonane z pustych skrzynek,
służących do transportu piw. Skosztowałem palinki- tradycyjnego trunku o mocy
50%. Do tego wspólne piwo. Niestety, ten wieczór był średni- tylko Petra i Ben
mówili po angielsku. Z resztą grupy, nie mogłem się skomunikować. Również na
nocleg nikt mnie nie przyjął toteż udaje
mi się znaleźć w nocy odpowiednią kwaterę do rozłożenia się i przetrwania nocy
pod gołym niebem.
Pogoda nie była zła na taki nocleg- w dzień temperatura +10C, myślę, że w nocy nie
spadła poniżej +3C.
Rano, obudziły mnie dzwony na mszę. Wszakże była to niedziela wielkanocna. Niestety, spotkała mnie niemiła
niespodzianka. W nocy spadł deszcz Cały
mokry i znów w beznadziejnej sytuacji. W butach gnój, śpiwór mokry, plecak
przemoczony, kurtka jak wodorost. Cóż, postanawiam się posilić konserwą i czekać
aż wiatr trochę osuszy przemoczony ekwipunek. Dobrze, że starą metodą
pielgrzymów, zabezpieczyłem część ekwipunku w plecaku przy pomocy foliowych
worków.
Warto wspomnieć, że miałem przy sobię folię ratunkową- tą
samą co w Bratysławie. Położenie folii pod śpiwór i karimatę a także założenie
jej na górę w formie owinięcia, znacznie podwyższa temperaturę. Nie odczuwałem
zimna ani trochę, chociaż spałem bez kurtki.
Zwróćcie uwagę na lampę. Przy lampie była wnęka, przez którą udało mi się wejść do bezpiecznego kąta, gdzie to spędziłem noc |
Jak już pisałem, tego dnia wstałem bardzo wcześnie. Ruszyłem
w poszukiwaniu wylotu. Dotarłem tam pieszo. Łapanie do Budapesztu rozpocząłem o
godz. 8. Dwie godziny w deszczu. Znów sytuacja koszmarna. Taki jest autostop,
jak życie. Znajdujesz forinty na ulicy albo masz darmowy prysznic. Razem ze
spodniami i plecakiem. Jednego dnia wygrywasz w totolotka, drugiego, może cię
potrącić ciężarówka.
Do Budapesztu bez większych problemów. Na dworcu kolejowym kupiłem pocztówki, które jednak musiały zostać wysłane ze Słowacji- wszystkie poczty, zamknięte do wtorku. Spotykam w mieście grupę turystów. Są to Baskowie. Nie Hiszpanie- Baskowie. Są bardzo dumni ze swojego pochodzenia. Dzięki jednemu z nich, bardzo przyjaznemu dwudziestolatkowi, którego imienia niestety nie pamiętam, dowiaduję się jak spełnić jedno z moich marzeń. Gonitwa byków w Pampelunie. Aby wystartować, wystarczy być trzeźwy, sprawnym fizycznie i mieć odpowiednie buty do biegania. Nie wiem jak to jest z ubezpieczeniami ale póki co wymagania nie wydają się być zbyt wysokie. Czas skołować sobie białe portki.
Mam dziwną tendencję do odwiedzania mostów. W każdym
mieście, szczególnie interesują mnie mosty. Sarajewa nie zobaczyłem podczas tej
podróży, ale moje oko mogło nacieszyć się inną budowlą- Mostem Łańcuchowym w
Budapeszcie.
Nocleg spędziłem w hostelu, wydając całe 13€ na nocleg.
Czułem silną potrzebę wysuszenia przemoczonego ekwipunku i noclegu w bardziej
cywilizowanych warunkach. Niestety, nie było jeszcze tak ciepło, aby można było
kąpać się w rzekach, zatem prysznic był nie lada pocieszycielem.
Kolejny dzień rozpoczął się ciepłym śniadaniem, Tak to można
startować. Gorący ryż i makaron a do tego jakże smaczny sos z torebki. It’s a
polish hitchhikers crew lifestyle! Checz out o godz. 10. Do tego czasu byłem
już gotowy do wymarszu. Wylot znalazłem, dzięki autostopem.net. Należało dojechać
metrem, linią A3 na północną pętlę. Zrezygnowałem z tego pomysłu aby zobaczyć
więcej miasta. Wędrowałem prawie 2 godziny ale ani minuty nie żałuję. Następnie
autobus linii 104A zabrał mnie na odpowiednie do łapania miejsce. Był to trzeci
przystanek przed końcem biegu. Bilet kosztował 450ft. Dobrze, że miałem monety-
kierowca nie chciał przyjąć banknotu.
Aby wydostać się na północ, trzeba zrobić tabliczkę do
miasta Vac. Tak zrobiłem, i kierowca, znający powiedzenie „Polak, Węgier, dwa bratanki…”
w języku polskim, zawiózł mnie do krzyżówki pokazanej na powyższym zdjęciu.
Temperatura była już tak ciepła, że kurtka czasami okazywała się zbyteczna.
Wiele przesiadek. Żaden kierowca nie zna angielskiego ale i tak było bardzo
miło. Dostaję się na Słowację. Pomaga przy tym tabliczka ‘Zilina SK’.
W Słowacji, dalszego transportu szukałem w Sahach. Sahy zna
każdy trucker- kiedyś było tu przejście graniczne. Ok. godz. 15.45 z pobocza
przy stacji Stell zabiera mnie Polak- Stanisław. Dzięki niemu, dowiedziałem się
licznych ciekawostek nt. Węgier i Słowacji. Węgierskie wino jest najlepsze, gdy
winogrona dojrzewają w czasie suszy. Krzyż z podwójną poziomą belką, to krzyż
św. Stefana, pierwszego króla Węgier. Widoczny na wielu słowackich budowlach,
daje do zrozumienia, że były to tereny węgierskie.
Dojeżdżamy do
miasta Rużoberok. Tu czeka mnie przesiadka.Wcześniej zjadam ze smakiem całą
puszkę paprykarzu. W plecaku coraz mniej konserw. Do domu blisko, a plecak lubi
być lżejszy. Kilka chwil i wiezie mnie Rasto. Mój słowacki rówieśnik,
usłyszawszy o moich wojażach, postanowił zawieźć mnie aż do Ziliny.
A co ja robiłem w Zilinie? Tak, teraz czas na stały element
moich relacji- SPELUNA ZONE. Czyli jak poznać prawdziwą, miejscową ludność w
barze niskich lotów. Dlaczego akurat do takich miejsc lubię chodzić? Wszędzie w
Europie(oczywiście oprócz naszego ‘cudownego’ kraju) przychodzą do takich
miejsc ludzie wszystkich klas społecznych. Tylko w Polsce panuje jakaś dziwna
pogarda. Nie rozumiem tego zupełnie- klimat takich miejsc jest niezapomniany.
Spelunę znalazłem, szukając cichego miejsca do snu. Idąc
miejskim deptakiem, usłyszałem ciężką muzykę. Myślę sobie- klimaciarze
tarabanią. Po chwili słyszę Slipknota- oho, na pewno jakaś knajpa. Wchodzę do
środka- strzał w 10!.
Wystrój baru- na barze na głowach manekinów stare kaski.
Znad baru zwisają stare rękawice bokserskie, otulone toną kurzu. Jest też
wojskowy hełmofon i flaga Finlandii. Z tyłu na ścianie zdjęcia słowackich
żołnierzy. Krzesła barowe, flagi, puste beczki po piwie. Muzyka- tylko
mocniejsze brzmienia. Kilka szalików nad barem. W drugiej sali, herby. Nie wiem
co przedstawiają ale przypuszczam, że to słowackie miasta. Mimo, że to speluna,
jest tu nad wyraz czysto. Palenie papierosów- dozwolone. Piwo- tanie, za
najtańsze zapłaciłem 0,90€. W sumie wydałem w tej knajpie 3€. Wokół mnie
zebrało się wielu miejscowych, chcących wysłuchać mojej opowieści. Dlatego też,
chcąc słuchać, dostawiali mi kolejne porcje alkoholu. Oczywiście, wszystko
powoli w odpowiednich granicach.
Nie mając noclegu, pytałem barmana o nocleg. Stwierdził, że
mogę zostać jeszcze chwilę po zamknięciu baru. Później jednak, nie może
pozwolić mi na nocleg- nie jest właścicielem lokalu. Z tego też względu po
fajrancie, przygarnął mnie do swojego mieszkania, gdzie łóżko i umywalka były
moim zbawieniem.
Pobudka wcześnie- mój gospodarz, musiał rano iść do kolejnej
pracy. Odprowadza mnie na pocztę, gdzie wysyłam pocztówki. Kupuję też chleb-
cóż za smak. Nie jadłem chleba od tygodnia. Dopiero w takich momentach człowiek
docenia drobnostki.
Wyjeżdżając z Ziliny dojeżdżam do następnego miasta w
kierunku Polski. Bardzo miło było zobaczyć ‘Ciężką kawalerię’. Właśnie
skończyła się świąteczna pauza i chłopaki rozpoczynają jazdę na południe. Trasa
tranzytowa, dziesiątki ciężarówek. Pokazuję polskim kierowcom tabliczkę
‘Zielona Góra’ i macham, aby popytali na radiu o transport. Jak się
dowiedziałem- szybko zaczęli akcje ratunkową dla mnie.
Mimo to, zgarnęli mnie Słowacy, jadący do Danii. Studenci. Z
nimi zabrałem się aż do Żar. Lecieli cały czas A4, aż do Niemiec. Dostaję piwo,
ciastko. Rozmowa jest możliwa- języki są podobne. Po drodze incydent na trasie-
zderzenie dwóch ciężarówek. Ruch odbywa się mozolnie a korek mógł mieć do 20km.
W końcu docieramy do bramek, gdzie już cały czas na północny- zachód. Z wylotu
na Żary, dwie przesiadki, z ludźmi, których bardzo ciekawiła moja podróż. Około
godz. 18.30 byłem w domu.
Wybierając się do Węgier, nauczcie się słów:
„Lengyel, magyar —
két jó barát,
együtt harcol s issza borát.”
To węgierskie
powiedzenie, wywołuje uśmiech na twarzach naszych odwiecznych przyjaciół.
Myślę, że gościnność, jest znana i rozpowszechniona na całym świecie. Wystarczy
tylko odważyć się, zrobić krok do przodu, zainicjować kontakt, wyciągnąć rękę
na zgodę. Gdy niemożliwy jest kontakt werbalny- nadrobić uśmiechem. To taki
krótki wniosek na szybko. Teraz czas przygotować się do meczu futbolowego. Następna
wyprawa, najprawdopodobniej po Polsce, najprawdopodobniej w maju.
Wyprawa w liczbach:
1 spełnione marzenie
3 przejechane państwa
7 dni
23 kierowców
24€ wydatków koniecznych
34€ kapitału wyprawy
2000 forintów znalezione na ulicy
ok. 2131 przejechanych kilometrów
Krzysztof "Zapałek" Zapalski
podróżnik, autostopowicz, włóczykij
BONUSY
PODZIĘKOWANIA POCZTÓWKOWE
Za wsparcie, zarówno duchowe, jak i finansowe, dziękuję następującym osobom(w kolejności alfabetycznej):
- Dawid Muniak
- Tomek Szymczyk
- Jarosław Turek
- Ewelina Zapalska
"A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie" pisał Leopold Staff. Nie liczy się cel, tylko podróż ;)
OdpowiedzUsuńOgromny szacunek za tę podróż. Ja nie mam tyle odwagi, żeby spać na śniegu w namiocie ;)
Pozdrawiam i gratuluję spełnionego marzenia!
Najlepsze jest to że chcecie podróżować poznawać świat i to się liczy. Brawa za odwagę :D
OdpowiedzUsuńNaprawdę gratuluje wycieczki ;) Wielka odwaga i tak na prawdę umiejętności odnalezienia się. Pozdrawiam - Broda
OdpowiedzUsuńPodziwiam was. Nie ma nic wspanialszego niż ludzie spełniający marzenia. I bardziej motywującego! :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia od żony ;D
Ale której żony, bo trochę ich było ostatnio:)
OdpowiedzUsuń