piątek, 9 sierpnia 2013

[Z] Linia 371

Przygotowania do tej wyprawy trwały długo. Oczywiście, tylko mentalne. Oprócz scyzoryka, śpiwora i magicznego elfickiego kocu, nie miałem specjalistycznego ekwipunku. No bo po co... Podróż była nieco inna od już odbytych. Z resztą, wszystko po kolei(a kolej tu odegrała gigantyczną rolę).


 


Dnia 16 lipca Anno Domino 2013, wyruszyłem autostopem do miejscowości Otyń, położonej w pobliżu miasta Nowa Sól. Celem była wizyta u mojego dobrego kolegi.

Tu krótkie info: Łukasz "Kolejarz" Urbański, ur.1994 w Nowej Soli, pielgrzym-weteran, miłośnik kolei, człowiek który wie WSZYSTKO na temat żelaznych węży. Dzwoniąc do niego o trzeciej w nocy wiem, że na pewno z głowy udzieli mi informacji nt. mojego pociągu. Zna godziny przyjazdu, odjazdu, przesiadki, nazwę pociągu, model lokomotywy oraz zawartość śniadania maszynisty. Kolejarz był również autorem wszystkich zdjęć do tej relacji. 





Po dotarciu do Otynia, zostałem ugoszczony wzorowo. Mogę śmiało powiedzieć, że na bramie jego posesji, zamiast popularnych tabliczek w stylu: "Zły pies, a gospodarz jeszcze gorszy", prędzej zobaczę napis: "Gość w dom, bóg w dom". Dzień i wieczór minęły na rozmowach o starych karabinach i kolei. Od dłuższego czasu chcieliśmy odbyć typową dla gatunku "Włóczykij" szwędaczkę. I to nie byle jaką. Trasę miały wyznaczać stare linie kolejowe. Jednakże, nie mając zbyt wiele czasu, obraliśmy wersję krótką. Marsz starymi torami z Nowej Soli, przez Kożuchów i Żagań do mojego Bieniowa. Wyglądało to tak, jakby Łukasz miał mnie po prostu odprowadzić 60 kilometrów.

Wystartowaliśmy 17 lipca o godz. 11.30. Dlaczego mieliśmy się spieszyć, skoro byliśmy przygotowani na nocleg? Słońce co prawda prażyło ale mieliśmy kilka piwek na ochłodę. W Nowej Soli odwiedzamy piekarnię rodziców Łukasza, gdzie odbieramy zapasy racji żywnościowych. Z uśmiechem na twarzy pan Urbański kwituje: "Ale że wam się chce". Wcześniej przeżywamy jeszcze jedną przygodę, akurat w moim stylu.







Przy torach w Nowej Soli spotykamy dwie dziewczyny, które jak to często bywa w pobliżu torowisk, urządzają sobie sesję sweet-foci. Grzech nie podejść i nie porozmawiać. Udaje nam się załapać na kilka zdjęć. Chwila rozmowy. Niestety, później nasze bardzo dobre znajome(w 20 minut można przecież zostać bardzo dobrymi znajomymi) obierają przeciwną do nas drogę i zmuszeni jesteśmy się rozdzielić.


Przedzieranie się przez takie rośliny było nieodłącznym elementem wędrówki.


Po przejściu miasta, ujrzeliśmy w lesie widok, który zdołował mojego towarzysza podróży. Stał osłupiały jak Napoleon pod Waterloo. Okazuje się, że w trakcie budowy jest zjazd z trasy S3. Przecina on naszą linię. Tory zostały rozebrane, nie ma przejazdu, tylko kilkanaście metrów betonu. To zły znak- nieużywana linia, może już nigdy nie wrócić do użytku!


Piękne widoki nie muszą znajdować się 2000km od domu.


Idąc wzdłuż linii, coraz rzadziej widzimy tory. Nasyp często jest uszkodzony. Im bliżej miasta Kożuchów, tym gorzej. Zamiast szyn- zarośla. Wszędzie zarośla. Niekiedy dochodziło do sytuacji, gdzie nie mogliśmy w żaden sposób pozbyć się umiejscowionych przed nami kolców i pnączy. Jeżeli było to możliwe, pomagałem sobie brzozową laską. Nie zawsze zdawało to egzamin. Skutkiem tego, zdarzało się nam czołgać pod krzakami, skakać nad rowami, przedzierać się przez rzepak i żyto, czy okrążać niemożliwe do przebycia miejsca by później wrócić na szlak. Czasami czułem się jak Indiana Jones, toteż poprawiając cylinder nuciłem sobie piosenkę z filmu o przygodach archeologa. Zaczęliśmy spierać się jak zatytułować relację. Kolejarz proponował następujący tytuł: "O dwóch poj***ch co poszli w pi**u".
Włóczykija show!

Na każdej z opuszczonych stacji, poszukujemy mieszkańców. Zamieszkałe budynki nie uległy dewastacji, co daje możliwość napotkania tubylców i zdobycia nowej wiedzy. Większość wyprawy to jednak marsz, marsz i marsz. A śladu szyn niekiedy nie widać...

Niegdyś torowisko, dziś resztki nasypu. Szyny dawno już rozszabrowali złomiarze.
Przed Kożuchowem trochę pobłądziliśmy w lesie. Nasyp był zrównany z ziemią. Po stronie, na którą musieliśmy się przedrzeć stało ogrodzenie. Za ogrodzeniem, był jakiś powiększy zakład pracy. Ponad pół godziny zajęło nam wyjście na prostą. Czy dwóch wprawionych w boju szwędaczy nie dałoby sobie rady? W sumie, strach pomyśleć jaka panika mogłaby wybuchnąć, gdyby to kobiety tak się zgubiły w lesie.




Docieramy do budynków stacyjnych. W środku, nieczynna od paru dobrych lat poczekalnia. Mnóstwo podpisów, zachowały się nawet takie z roku 1999 czy 2001. Uwielbiam czytać podpisy. Myślę wtedy o tym, kto to pisał, jak wyglądał, co robił danego dnia. Oczywiście również musiałem zostawić po sobie ślad w takiej postaci. Chwila odpoczynku podczas której wydrapuję scyzorykiem poniższą inskrypcję.






Guten Tag! Zwei nach Sagan bitte.
Wizyta w sklepie i uzupełnienie zapasów. Braliśmy mało prowiantu, wiedząc że będziemy zahaczać o sklepy. Nie chcieliśmy dźwigać niepotrzebnego balastu. Tak też opuszczając miasto spotykamy na torach grupkę małolatów. Trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Co najlepsze- mieli fajkę wodną, nabitą truskawkowym tytoniem. Czy mogłem lepiej trafić? Rozsiadamy się wygodnie i robimy sobie zasłużony odpoczynek. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Dzień chylił się ku końcowi i musieliśmy poszukać odpowiedniego miejsca do noclegu.

Nie ma to jak odpoczynek z porcją wybornego tytoniu i zimnym piwkiem. Do tego poznawanie nowych ludzi.
Przed zachodem słońca udaje nam się znaleźć polanę. Znakomite miejsce na obozowanie. Niedaleko cmentarz i las. Oczywiście wiadomym było, że pierwsze co należy zrobić, to zebrać opał póki jeszcze jest widno. Po ułożeniu kamiennego kręgu i rozpaleniu ognia mogliśmy już cieszyć się pełnią wieczoru. Wspomniane we wstępie elfickie koce okazały się bardzo przydatne. Warunki pogodowe były idealne do noclegu pod gołym niebem. W końcu zdjąłem moje buty. Chodzenie w desantach za małych o dwa numery, skończyło się krwistymi otarciami achillesów.


 

Wielu z was, zapewne nie zdaje sobie sprawy z tego, jak smakuje pieczona kiełbasa po całym dniu wędrówki. Zwykły chleb, potrafi być ambrozją. W takich chwilach człowiek docenia znaczenie małych, codziennych przedmiotów czy posiłków. Pamiętam, jak będąc malcem, spacerowałem z tatą po lesie. Po powrocie nawet najgorszy obiad smakował jak danie zwycięzców.

 



Sen zakłócało wycie z nieznanych źródeł. Notoryczne ujadanie dawało dyskomfort wypoczynku, wszakże do lasu blisko. Jednak wiedząc, że dzikie zwierzęta bojąc się ognia, uspokajałem się i próbowałem zasnąć. Uruchamiała się też moja umiejętność. Zawsze gdy ognień dogasał, budziłem się. Takim sposobem, doczekaliśmy poranka.

 




Prędko zwinęliśmy obóz, zostawiając na polanie jeszcze pokaźną ilość drewna. Kto wie, możliwe, że stworzyliśmy nową miejscówkę do plenerowych spotkań? Jakkolwiek, spakowaliśmy plecaki i dalej wędrowaliśmy wzdłuż nasypu kolejowego. wrogiem publicznym stały się jeżyny, które wijąc się po ziemi, drapały boleśnie po łydkach. Krótkie spodnie okazały się fatalne w skutkach.

 



Przedzieramy się przez pola, dotarcie do linii niemożliwe- znów daje znać o sobie natura. Zmuszeni jesteśmy do okrążenia pokaźnego terenu. Dochodzimy do miejscowości Jelenin. Nazwa nie jest przypadkowa. Już za czasów niemieckich miejscowość słynęła z hodowli jeleni. Nam udaje się zobaczyć za ogrodzeniem kilka danieli(kiepski ze mnie biolog, ale myślę, że były to daniele, wnioskując po ich białych cętkach).

 
Gdyby koszulka była zielona, zapewne wyglądałbym jak Leprikon...
W owym Jeleninie, kończą się nam zapasy wody. Na szczęście, dzięki uprzejmości pewnej pani napełniamy butelki. Dwa spojrzenia na kompas i mapę, sygnalizują dalszy marsz.

 
Bardzo łatwy sposób odnalezienia się wśród wysokiej kukurydzy.
Jak już pisałem, moje obuwie pomagało mi. Gdyby nie brzozowa laska, marsz okazałby się jeszcze gorszy. Ciągnąc nogę za nogą, wieczorem znajdujemy się w Żaganiu. Żagań niegdyś był potężnym węzłem kolejowym. Dziś pięć pustych peronów i zamknięte kasy straszą podróżnych. Węzeł jest jeszcze co prawda czynny lecz niewiele pozostało z jego dawnej potęgi. Przykro to pisać, ale Niemcy pozostawili na naszych terenach znakomitą kolej(Na przykład, w miastach Lubsko i Żagań zatrzymywał się pociąg DO STAMBUŁU tj. Balkanzug!), która została zniszczona przez rządy polskie. Im bardziej po wojnie, tym większy stawał się upadek kolejnictwa na zachodzie Polski. 

 


Nie jestem w stanie iść dalej. Zależało nam, aby dojść do mety w dwa dni. Niestety, bez noclegu nie zdążymy. Przypomniał mi się wtedy film z panem de Niro "Zdążyć przed północą". Podejmujemy decyzję- jedziemy do Żar koleją. Okazuje się, że z Żar już nie dojedziemy dalej po torach. Idziemy na wylot by łapać autostop. Dwóch mężczyzn, to niestety najgorsza autostopowa kombinacja. Nie udaje nam się nikogo zatrzymać. Ratujemy się autobusem(jak to haniebnie brzmi, aż wstyd mi się do tego przyznać...)

 

Po dwóch dniach drogi, udaje nam się zobaczyć pociąg na czynnych torach nieopodal Żagania.
Około godz. 20:30  jesteśmy na miejscu. Co prawda nie przeszliśmy całej trasy, ale jestem zadowolony, z wędrówki. Obliczyliśmy, że przeszliśmy ok. 50 kilometrów. Nie jest to długi dystans idąc polną czy twardą drogą. Za to całkiem inaczej to wygląda jeżeli należy nosić plecak i sporo gimnastykować się przy każdym metrze szlaku.





Szybki wniosek. Szwędaczka i włóczęgostwo należą do najlepszych form wypoczynku. Myślę, że jeżeli nie będę mieć zbyt wiele czasu na dalekie wyjazdy, powtórzę podobny wypad.


W LICZBACH:
2 dni pieszej wędrówki
2 włóczykijów
13,40zł wydatków koniecznych
ok. 50 kilometrów marszu
55 kilometrów autostopem
371- to numer linii Wolsztyn- Żagań, wzdłuż której się przemieszczaliśmy.

Krzysztof "Zapałek" Zapalski
podróżnik, autostopowicz, włóczykij

5 komentarzy:

  1. Świetny opis wyprawy :) trzeba przyznać iż prócz tego, że jesteś bardzo zawzięty i wytrwały w swoich poczynaniach, cechuje Cię również bardzo obrazowy opis przebytych szlaków, jak i elokwencja Twoich tekstów, może najwyższy czas pomyśleć o tym, aby zacząć pisać powieści przygodowe- W roli głównej:ZAPAŁEK, na tropie starych torów kolejowych, niczym Indiana Jones w Świątyni Zagłady, albo Pan Samochodzik i Templariusze :D
    Pozdrawiam, i czekam na kolejne relacje z niezwykłych podróży, pełnych przygód.
    P.S
    Jeżeli chodzi o fragment "W sumie, strach pomyśleć jaka panika mogłaby wybuchnąć, gdyby to kobiety tak się zgubiły w lesie." To chciałabym zauważyć, że nie wszystkie "kobiety" Tak szybko wpadają w panikę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapałku, jesteś niesamowicie inspirujący! marzą mi się takie wakacje - tylko plecak i parę złotych w kieszeni i gdzie mnie nogi poniosą... świetna wyprawa :) i co do tego "Piękne widoki nie muszą znajdować się 2000km od domu" zgadzam się w 100%, wystarczy ruszyć dupę i wyjść, docenić to co jest tak blisko!

    OdpowiedzUsuń
  3. W pełni się zgadzam z "Szybkim wnioskiem". Czasem w pogoni za egzotycznymi i dalekimi krajami zapominam, jak wielką przyjemność daje wędrowanie po lesie i to o czym pisałeś - rozpalenie wieczornego ogniska i przyrządzenie na nim kolacji ;)
    Świetna relacja!
    Pozdrawiam!
    Kuba

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwierz lub nie, ale czytając to, paliłem niebieską shishe dokładnie taką jak na zdjęciu, nabitą truskawkową melasą, w dzbanie znajdowała się zimna woda z cytrynką :P

    OdpowiedzUsuń